piątek, 28 marca 2014

Ożenek z dwujęzycznością.

Projekt językowy - KLUB POLKI NA OBCZYŹNIE



Witam serdecznie! Jestem bardzo zadowolona, iż na dwa dni przed terminem pojawienia się mojego wpisu w ramach projektu językowego w KLUBIE POLEK NA OBCZYŻNIE zainstalowano mi internet! Dzięki temu zrobiłam szybki przegląd tego, co działo się w ramach projektu w ciągu tego miesiąca.

Bardzo efektownie wyglądają wpisy wszystkich Polek, czyta się je z zapartym tchem – bo każda z nas jest inna i każda z nas przeżywa inaczej swoją językową podróż po świecie.

Jako współpomysłodawczyni projektu, obiecuję jeszcze raz przeczytać wpisy i odezwać się w komentarzach! To w najbliższym czasie.

Dzisiaj moja kolej na opis mojej językowej rzeczywistości. Chciałam napisać, iż moja rzeczywistość językowa to język polski w wymiarze takim, jakim tylko mogę go zgłębiać. Inne języki to „przypadłość”, która pojawiała się z różnych powodów i pozostawała w jakimś sensie. Żaden jednak nie pokonał bariery „znajomość bierna”… Uczyłam się rosyjskiego, angielskiego, francuskiego, wreszcie niemieckiego. Rozumiem dość dobrze też czeski i słowacki.

Ale nie.

Moja rzeczywistość językowa TERAZ i TU to język polski i język niemiecki. Mój ożenek z dwujęzycznością jest faktem. A jak na ożenek się zdecydowałam, to znaczy, że związek musi być… Oj, zawsze myślałam, że z miłości pójdę taką drogą, a tu… no nie wiem…, co to było? Może ujmę to tak – to były konsekwencje miłości do Człowieka, którego losy związane są nieco z językiem niemieckim i krajami niemieckojęzycznymi. A ja poszłam za człowiekiem. Razem z nim dostałam dwujęzyczność, nie moją: Jego, moich dzieci i wszystkich ludzi, którzy czytają teraz ten post:-)

No dobrze, to może nie ożenek a wiano, i co z nim zrobić?

Jak się coś dostaje (w miarę sensownego) to należy pomnażać, jak te talenty. Pomyślałam, dobrze, będę pomnażać, bo inaczej uduszę się w mojej jednojęzyczności. Tak powstał blog: DWUJĘZYCZNOŚĆ I DWUKULTUROWOŚĆ. Pisanie blogów wymyśliłyśmy z Faustyną, pijąc kawę i dyskutując o naszej emigracyjnej sytuacji. Z Faustyną też wymyśliłyśmy projekt językowy w Klubie Polki i cieszymy się bardzo, że z takim fantastycznym odzewem się spotkał!!

Teraz, wracając do mojego bloga: DWUJĘZYCZNOŚĆ I DWUKULTUROWOŚĆ: to owoc ożenku. To LOGOTERAPIA!!! – pisanie, myślenie, rozmawianie z Wami, to sposób na poszukiwanie SENSU sytuacji, w której jestem, jesteśmy, to poszukiwanie mądrych i dobrych celów, to wspieranie się. To cudowne doświadczenie poznawania Innych i wspólnego poszukiwania sposobów na to, jak odnajdywać sens w dwukulturowości i dwujęzyczności. Cieszę się, iż mogę poznawać tak wiele osób, które tak pięknie żyją, znajdują sens w byciu na tym świecie – gdziekolwiek: piszą, wychowują dzieci, pracują, tworzą piękne rzeczy, poszukują piękna w miejscu, w którym przyszło im żyć. Blog DWUJĘZYCZNOŚĆ I DWUKULTUROWOŚĆ – to dobry owoc. Nie idealny, ale mój. Nie naukowy, ale mój.

Przez kilka ostatnich lat mieszkałam z rodziną w Austrii, teraz od dwóch miesięcy mieszkamy w Niemczech. Nie będę pisała o niemieckim języku, (polecam świetne wpisy koleżanek z niemieckojęzycznych krajów), za mało go znam. Chcę napisać o SWOIM doświadczeniu dwukulturowości, dwujęzyczności, jak ja przeżywam tę rzeczywistość.

Pojechałam do Austrii z zerową znajomością niemieckiego. Uczyłam się mało, tyle, ile sam język do mnie przyszedł. Kursy i lekcje niemieckiego - to była krótka przygoda. Postanowiłam, z rożnych powodów, nie wchodzić w ten język przez sposób gramatyczny, chciałam spróbować „komunikacyjnie”. I jak jest … no tak sobie…

Czytałam posty w ramach projektu i dość szybko wiedziałam, że mój będzie trochę inny – jeżeli ma być prawdziwy. Jednocześnie usiłuję wyważyć swoje emocje i przeżycia, aby nie był to post załamujący mnie ;-)

Czytałam posty i widziałąm grono osób płynnie lub bardzo dobrze lub dobrze posługujących się nawet kilkoma językami. A ja…?

Czytałam posty i wiedziałam, że języki są dla większości piszących osób pełnym radości, odkrywaniem nowych lądów. A dla mnie…?

Czytałam posty i nie wiedziałam czy nie pasuję, czy po prostu takie osoby, jak ja milczą gdzieś za ścianą…

To znaczy?

To znaczy, że dla mnie życie w dwujęzyczności jest trudne, bardzo trudne. Nie znaczy to, że nie dostrzegam piękna w poznawaniu nowych ludzi, krajów, tradycji, kultur i wreszcie języków. Ależ tak – to jedno z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu!! Trudnością jest dla mnie posługiwanie się obcymi językami. Trudnością – wielką barierą w poznawaniu życia poza Polską – jest brak dobrej znajomości któregoś z języków, a w tym momencie języka krajów, w których mieszkałam – języka niemieckiego.

Na dodatek, większość osób, które spotykam, które mówią językami różnymi nie może zrozumieć dlaczego dla mnie (językoznawcy!?) nauczenie się języka to jakiś problem!? (mój mąż tez ciągle nadziwić się nie może).

To znaczy, uważam, że znalezienie sensu i dobrych wartości w dwujęzyczności było łatwe, oczywiste ale realizowanie dobrych celów bardzo, bardzo trudne!

Jako doktor językoznawstwa (w tym specjalista od językoznawstwa stosowanego i logopedii) spokojnie mogłabym u siebie znaleźć i podać kilka najbardziej prawdopodobnych powodów takich problemów. Ale nie jest to chyba potrzebne czytelnikom. Dla mnie najważniejsze jest to, żebyście mogli przeczytać i spróbowali uwierzyć, że takie osoby istnieją i naprawdę, bardzo rzadko, ich słaba znajomość języka jest tylko i wyłącznie kwestią lenistwa. Nie chodzi o to, żeby się też takie osoby tłumaczyły potem: „ja nie mam zdolności” – chodzi o to, by nie popadały w zupełne zniechęcenie, ale żeby znalazły wsparcie innych, lepiej mówiących językami!!

No więc dobrze – jak było i jest u mnie (na dowód, że leniwa znów taka nie jestem…;-)

Obecnie, z perspektywy doświadczenia, czasu, wiedzy, mogę opisać moją historię językową, zwracając uwagę na istotne fakty. Kiedyś wyczerpywało mnie emocjonalnie rozpatrywanie na dziesiątą stronę – dlaczego mam taki problem. Teraz już nie męczę tak bardzo swojego poczucia wartości, staram się je w jakikolwiek sposób podbudować.

Najwcześniejsze kontakty z językami obcymi… Jakieś kółko języka angielskiego w pierwszych klasach szkoły podstawowej. I tu jakieś słówka, jakaś dziwna książka. Pamiętam tylko tyle, że czytałam a ta pani mówiła, że źle!!!???!!! Jak to źle?? Przecież bardzo dobrze umiałam czytać!! Nie uświadomiono mi, ani sama nie wpadłam na to, iż może być różnica w sposobach czytania w różnych językach. Potem język rosyjski: no dawałam radę, mądra dziewczynka byłam przecież, więc uczyłam się! Ale pamiętam już wtedy, że bałam się tych lekcji, trudne było mówienie. Zadania pisemnie pisałam, ale jak przyszło coś powiedzieć to włos się na głowie jeżył ze strachu – przed czym, lub dlaczego nie wiem. Nie miałam takiego strachu przed ustnymi odpowiedziami w języku polskim. Co jeszcze z podstawówki: otóż moje wspomnienie: bliska koleżanka, z którą spędzałam pół godziny w drodze do szkoły miała zamiłowanie: Modern Talking! Miała kasety, słuchała tego a ja padałam z podziwu: ona, nie znając angielskiego (jak ja) w ząb, śpiewała całe piosenki! Ja nie byłam w stanie wyróżnić w potoku dźwięku żadnego konkretnego słowa, aby móc je powtórzyć! No może w refrenie, czasem… Potem liceum – trafiłam do klasy z angielskim i francuskim – moje marzenie to był francuski, bo kuzynka wyszła za mąż za Francuza i często przyjeżdżali do Polski z dziećmi Ten język był taki śliczny, śpiewny. Podobał mi się bardzo! I co? Otóż cała moja podróż językowa w liceum to była droga przez mękę. Inni jakoś tak ciach, prach i już mówili, albo chodzili na jakieś prywatne lekcje i śmiali się potem z moich mówionych po polsku francuskich lub angielskich słów – a ja się przecież uczyłam tylko z książek a dalej jakoś nie znałam zasad czytania w tych językach (albo ich nie mogłam opanować?). Na francuskim trafiłam na pana, który jednocześnie uczył kiedyś łaciny. Uczył typowo gramatycznie a więc jakie są końcówki infinitivu, albo co jest inaczej w stronie biernej a czynnej itp… A ja miałam potężne braki ze szkoły podstawowej w wykształceniu z gramatyki (nasza pani od polskiego nie uważała gramatyki za wiedzę potrzebną do życia). No i jaki był efekt – nic nie rozumiałam! Przerażona wchodziłam do klasy. Zadania robiłam intuicyjnie, na logikę. Mówić? Mówiłam jak już musiałam i źle to wypadało. Nie nauczyłam się wiele…W kolejnych latach przejęła naszą klasę „Madame”, o której pięknie pisała Faustyna TU. Niestety, moje braki z początków nauczania spowodowały tylko pogłębienie problemów z nauką języka. Nie mam ani jednego tak miłego wspomnienia z lekcji francuskiego, jakie ma Faustyna. Pamiętam tylko stres, że nie wiem i już. Koleżanki… radziły sobie o niebo lepiej…

Angielski – identycznie… Pamiętam tylko, że tu trzeba było jeszcze więcej mówić a ja mówiłam jak czytałam…więc sobie wyobraźcie…

No ale przecież mądra byłam, odpowiedzialna dziewczyna, więc uczyłam się ile mogłam i maturę dobrze zdałam; tyle, że powiedzieć czegoś od siebie nie umiałam i już.

Studia – czas poszerzania horyzontów, wyjazdów, nowych znajomości. Uczyć się języków chciałam, bo wiadomo… ale po stresach wszelakich wybrałam angielski jako ten, który niby będzie moim językiem. Okazało się, że musimy mieć drugi język – dwa lata! Wrócił do mnie francuski – ukochany z marzeń, znienawidzony z bólu, z jakim go znosiłam w liceum. Egzamin zdałam tylko i wyłącznie dzięki Faustynie – która w końcu mi uświadomiła zasady jak się czyta i mówi! Teraz, całe szczęście, sentyment do francuskiego pozostał!, rozumiem bardzo dużo z potocznej konwersacji, ale powiedzieć cokolwiek w sklepie nadal jest niemożliwością;-) We Francji mówi mój maż, który zna 100 słów po francusku. Ja mu tłumaczę, co ktoś powiedział a on… odpowiada…

Na studiach uczyłam się też angielskiego. Pilnie!! Pani miała świetną, jak na mnie, metodę: w domu mieliśmy do wykonania mnóstwo ćwiczeń gramatycznych i wypracowania do pisania, a na zajęciach musieliśmy rozmawiać w parach na różne tematy. Pani chodziła między nami i słuchała i rozmawiała z nami. Nauczyłam się dużo, chociaż nadal to była bierna znajomość języka i na ulicy wolałam się nie odzywać.

W tym czasie zaprzyjaźniłam się z cudowną Czeszką i wiele czasu spędzałam w Czechach – nauczyłam się rozumieć czeski, ale zmuszałam wszystkich do rozumienia polskiego, mówiąc tylko i wyłącznie po polsku. No może w sklepie czasem trzy słowa po czesku mi się wymsknęły.

W trakcie studiów i po studiach podróżowałam nieco. Byłam na Ukrainie kilka razy, w Czechach wielokrotnie, w Austrii, Słowacji, Anglii, Rumunii. W każdym z tych krajów spędziłam dłuższy czas. Jak się porozumiewałam? No! Sprytnie! To znaczy zawsze miałam przy sobie kogoś, kto mówił dobrze w miejscowym języku ;-)

W pracy język obcy nie był mi potrzebny. Każda moja praca związana była raczej z językiem polskim. Ale los każe wracać do spraw niedokończonych: moja praca wiązała się z koniecznością, a u mnie z wielką chęcią, poszerzania wiedzy z językoznawstwa, z psychlolingwistyki, z gramatyki języka polskiego. Wiedza zdobyta na studiach już nie wystarczała, kiedy na terapię trafiały coraz to nowe dzieci z głęboko zaburzonym systemem języka lub dzieci niemówiące. Szczególnymi dziećmi były te, które wymagały najwięcej: dzieci niesłyszące, dzieci autystyczne, dzieci z afazją. Lektury językoznawcze pozwalały zrozumieć SEDNO języka, pozwalały potwierdzać intuicję. Dawały też wiedzę o szeroko pojętym językoznawstwie, językowym obrazie świata, językowej interpretacji rzeczywistości. Są to tematy, które do tej pory pozostają w centrum moich zainteresowań. Dzięki nim mogę rozumieć i wiedzieć, co i kiedy mogę i powinnam wprowadzać podczas terapii językowej. Dzięki moim zainteresowaniom mogę tworzyć pomoce – np. książki do nauki czytania. Dzięki moim zainteresowaniom wróciłam do nauki – zrobiłam doktorat (tematyka rozmowy i dialogu). No i tu trzeba było wrócić do tematów niedokończonych: nauki języka obcego: obowiązkowy egzamin na wyższym poziomie. Wróciłam do angielskiego. Uczyłam się pilnie, chociaż czasu miałam niewiele – praca zawodowa i naukowa zabierała wiele czasu. Uczyłam się u native speakerów, bo wiedziałam, że to jedyny sposób na mnie. Nauczyłam się wiele – na tyle, iż do tej pory mogę przeczytać i zrozumieć tekst łatwy (codzienny) lub trudniejszy, dotyczący mojej dziedziny. Pisać dobrze nie potrafię. Niestety! Ciągle była i jest to znajomość bierna języka! – pozwala mi może na pogłębianie własnej wiedzy ale ! nie pozwala nie dzielenie się nią!! Pozostaje tylko udział w międzynarodowych konferencjach, aby te bariery przełamać:-)

Największego psikusa sprawiło mi życie osobiste – przyszło mi założyć rodzinę na emigracji. Był to świadomy wybór o tyle, iż wiedziałam, z czego rezygnuję w Polsce (dużo, oj dużo) ale zyskuję czas na to, żeby przez pierwsze lata życia moich dzieci być większość czasu z nimi. Tak chciałam. To się udaje. Udaje się też pracować tyle, ile mogę i chcę. W Polsce sytuacja wyglądałaby inaczej.

Niestety wyjechaliśmy do kraju niemieckojęzycznego! Mój mąż bardzo dobrze mówi w tym języku. Ja, wyjeżdżając, nie mówiłam nic.

Wreszcie sedno tematu:-) Jak to wygląda teraz? Jak ja to przeżywam i czuję?

Były bardzo trudne chwile. Niemożność porozumienia się jedno, ale niemożność wyrażenia się to drugie. Nawet jak już dochodzę do poziomu znajomości języka takiego, że na podwórku porozmawiam, to mam świadomość iż nie dojdę do możności wyrażenia się na poziomie abstrakcyjnym … no chyba nigdy. Nawet po polsku człowiek szuka słów i sposobu opisu nimi rzeczywistości, takich, żeby celnie i dokładnie wyrazić ważne sprawy, uczucia, emocje, przeżycia. Ja po niemiecku ciągle myślę nad tym, by powiedzieć proste zdanie.

Możecie powiedzieć, że to kwestia czasu, trzeba przysiąść i uczyć się. Tak, i owszem, ale mija się to z moimi innymi celami. Przy moim tempie nauki języków obcych, na emeryturze mogłabym już trochę poczytać mądrych książek, ale czas musiałabym na to poświęcić – cały wolny teraz i jeszcze wyrwać rodzinie i nocy. Myślałam wiele nad tym i dokonałam wyboru. Poświęcę jednak nadal ten czas na naukę i poszerzanie wiedzy z zakresu językoznawstwa ogólnego i nauki o języku polskim. Bo wiem już trochę i szkoda by było to zostawić. Myślę, że ucząc się dalej w tym kierunku (po nocach) więcej będę mogła zostawić „po sobie”, niż ucząc się w tym czasie uparcie niemieckiego. Wiem, że muszę wiele energii poświęcić na to, aby moje dzieci umiały bardzo dobrze język polski, abyśmy w tym języku mogli razem prowadzić rozmowy na abstrakcyjne tematy. Świadoma jestem tego, ale czuję się pewniejsza i silniejsza, jeśli chodzi o to wyzwanie, niż jeśli chodzi o wyzwanie nauki siebie na takim poziomie j. niemieckiego.

Pierwsze przeżycia w dwujęzyczności były dla mnie bardzo nieprzyjemne. Ciągle też one mnie dotykają: jest to przede wszystkim, brak możliwości dokładnego wyrażenia swoich myśli, dokładnego opisu swoich uczuć; precyzyjnego doboru słowa opisującego daną sytuację; „błyśnięcia” humorem, inteligencją, wiedzą; wreszcie brak możliwości reakcji w sytuacjach prostych, szybkiej trafnej riposty, skomentowania jakiejś niezręcznej sytuacji, wytłumaczenia się w takiej sytuacji; brak radości z „flirtu” językowego, „zabawy” językiem, dostrzegania niuansów znaczeniowych. Nie piszę już o czytaniu poezji i filozofii… Piszę o życiu codziennym… Następnie, smutek, kiedy nie rozumiem co powiedział synek, nawet jeśli to jest jedno słowo… Niepokój, iż nie mogę stanowczo i mądrze obronić dzieci, kiedy powinnam… Niepokój, że poczują się przy mnie niepewnie. I takie przyziemne – wydłużenie czasu działania wszędzie – w urzędzie, w sklepie, u lekarza, w przedszkolu…

Pisząc post dałam sobie zadanie – znaleźć pozytywne strony sytuacji w jakiej się znajduję. Odstawić te nieprzyjemne doświadczenia na bok.

Czego pragnę pisząc ten post: tego, aby ludzie dwujęzyczni i jednojęzyczni mogli się czuć równi. Język!! Języki!!!! To wielkie bogactwo! Ale tak mi się marzy, że doceniać w człowieku możemy WSZYSTKO, różne indywidualne umiejętności, talenty. WSZYSTKO, co powoduje, iż się rozwija, że się uczy, że tworzy – że dzięki temu i od niego możemy się czegoś nauczyć. Tak mi się marzy, żeby podziwem obdarzać emerytkę, która uczy się angielskiego i podziwem obdarzać emerytkę, która zgłębia tajniki zielarstwa i emeryta, który z pasją hoduje gołębie i czyta o nich tysiące książek: chodzi o to, by mieć w życiu pasję, myśleć, tworzyć, uczyć się, szukać, rozmawiać z innymi…DZIELIĆ SIĘ, tym co umiemy! CIESZYĆ SIĘ tym, czego się uczymy i czego się możemy nauczyć od INNYCH!!!

Dalej, odnajduję się cudownie w „misji” swojej jednojęzyczności – nauce języka polskiego; wspieraniu innych swoją wiedzą i doświadczeniem; prowadzeniu warsztatów dla rodziców i nauczycieli; prowadzeniu zajęć z dziećmi, których jednym z języków jest język polski; pisaniu książek wspierających rozwój i naukę języka polskiego u dzieci dwujęzycznych. Cieszę się, że potrafię i mogę się realizować w tym, co mi najbliższe! Ostatnio w książce BarbaryZurer Pearson „ Jak wychować dziecko dwujęzyczne” przeczytałam, iż jednym z najwspanialszych sposobów jest „inicjowanie kontaktu z jednojęzycznymi osobami” – takie są idealne, do „wykorzystania”. Proszę bardzo! Oferuję swoją ciągle jednojęzyczną osobę – można mnie w tym celu wykorzystywać;-)

Dalej: cudowne jest to, iż moje dzieci mają szansę na bycie dwujęzycznymi – tylko ja muszę się postarać o to, aby to była dwujęzyczność wzbogacająca i je i naszą rodzinę. W związku z tym wiem, iż moim obowiązkiem jest, nie tylko czuwanie nad językiem matki i ojca, ale też praca nad językiem niemieckim. W jakimś języku muszę budować swój autorytet!! I ten język musi być na wysokim poziomie – wybieram język polski jako język mojej rodziny w tematach ważnych. Ale zapraszam język niemiecki – przynajmniej na tyle, aby dzieci nie musiały załatwiać za mnie spraw przypisanych dorosłym.

Mam tylko jedną prośbę – kiedy widzicie, że ktoś ma problem z mówieniem, z rozmową, z komunikacją, bardzo proszę POMAGAJCIE!!, wspierajcie!! To duży problem!!! a każdy chce rozmawiać, bo rozmowa to niekiedy sedno życia… Jak wspierać – nie wiem, bo każdy z nas potrzebuje innej pomocy, wsparcia emocjonalnego, pokazania, iż jest WARTOŚCIOWYM człowiekiem. Ten cudowny przycisk każdy ma gdzie indziej. Pomóżmy go odnaleźć.

Poniższe zdjęcie jednego z napisów z tutejszych murów – doskonale oddaje niemiecki w mojej głowie, wszystko się nakłada, zaciera, miesza:



Jak się czuję po napisaniu tego teksu: czuję się mocniejsza w tym, co zaplanowałam jeśli chodzi o języki i mam wielką nadzieję, że za rok powtórzymy PROJEKT JĘZYKOWY a w nim przeczytamy o naszych nowych doświadczeniach. Moje będą cudowne – i będziecie się ze mną cieszyć, że nauczyłam się więcej!

I zapraszam serdecznie raz jeszcze do poczytania wszystkich postów w ramach projektu językowego w Klubie Polki na Obczyżnie:
Projekt językowy - Klub Polki na Obczyźnie
Pozdrawiam wszystkie Panie:-)

czwartek, 27 marca 2014

Mam dwa latka...

Miły powrót do świata Internetu.

Witam, witam!

Bardzo się cieszę, że w końcu udało się nam uzyskać dostęp do Internetu w tak miłym momencie: dzisiaj urodziny Alicji!!!

Dzięki temu, pierwszy post, po tak długiej nieobecności, będzie krótki, miły i przyjemny!

Alicja - dwa lata, córeczka Polaków, urodziła się i mieszkała w Austrii, od dwóch miesięcy mieszka w Niemczech. Ma starszego brata (4,5 roku). Od trzech tygodni chodzi do przedszkola niemieckojęzycznego. Mówi pięknie po polsku, używa długich zdań, lubi kiedy się jej czyta, śpiewa po polsku. Mówić po niemiecku dopiero uczymy się. Zna tylko kilka podstawowych zwrotów. W przedszkolu czuje się bardzo dobrze. Jest wesołą, rezolutną dziewczynką. Co lubi najbardziej: naśladować brata i wszystko robić sama.

Cudna jesteś Córuś!! Całuski!!

I zapraszam wszystkich na urodziny Ali – obchodzimy przez cały tydzień!!! A, że nie mamy tu jeszcze znajomych, więc każdy gość będzie miło witany!!!, uroczyście przyjmowany!!! i suto goszczony!!

Oto kilka zdjęć – co najbardziej kojarzy mi się z dwuletnią Alą:

Jednocześnie zapowiadam powrót „do sieci” – rozpoczynam odpisywanie na maile, komentarze i wszelakie wiadomości!! (z ostatnich 2 miesięcy :-o))